Twardzielka

Michalinę można było lubić albo nie przepadać za nią, jednak nie dało się jej nie zauważyć. Charakterystyczna z wyglądu, głośna i nieustannie w ruchu skupiała na sobie uwagę starych i młodych. Z ostatnią z grup miała też do czynienia z powodu swojej profesji. Michalina była bowiem przedszkolanką.
Nosiła się zgrzebnie i wielowarstwowo, zaś jej wydziergane, utkane bądź szydełkowane narzuty zamaskowałaby sylwetkę tak gazeli, jak słonia. Włosy uplatała w gruby warkocz, a że nie uznawała żadnych mazideł, nierozłączne rumieńce na jej licach nie były wynikiem różu, lecz objawem czerstwego zdrowia. Niemalże cały rok na okrągło zakładała sandały, spod których pasków ujawniały się różnobarwne - jakby inaczej – włóczkowe skarpety. Ekologicznie poprawna Michalina przemierzała nasz ziemski padół rowerem względnie krokiem marszowym, stale coś sobie nucąc lub pogwizdując.
W odróżnieniu od trudnej do określenia tuszy i wieku kobiety, jej tendencje do życia zgodnego z naturą były ogólnie znane. Czego nie wyhodowała we własnym ogrodzie, ani nie znalazła pośród płodów lasu, kupowała w sklepach ze zdrową żywnością. Oszczędnościowe żarówki zagościły w jej domu jeszcze na długo przed tym, nim z rynku znikły inne. Segregowała śmieci, używała toreb wielokrotnego użytku, nie latała samolotem. Jej zasług ku ochronie środowiska było równie wiele, co petycji, pod którymi składała podpisy. Ratowała foki, Amazonię, wieloryby i wszelakie zagrożone gatunki fauny i flory. Bezsprzeczne zaangażowanie o los planety, a zarazem cel, który temu przyświecał, najlepiej obrazowało ulubione przysłowie Michaliny: „Nasz świat nie odziedziczyliśmy od przodków, lecz wypożyczyliśmy od naszych dzieci”.

Matka natura potraktowała ją po macoszemu skąpiąc jej własnego potomstwa, tym mocniej poświęcała się dla owoców nie swego łona. Przedszkolanką stała się – jak mówiła – z powołania do służby. W jej długoletnim stażu nie zdarzyło się nigdy, aby Michalina uznała jakieś dziecko za niedobre lub trudne. Jeżeli nawet sprawiało problemy, to nie takie, by nie umiała sobie z nimi poradzić. Niegrzeczne maluchy pod jej okiem nabierały manier, chorowite – krzepy. Niestety, nie zawsze mogła liczyć na wdzięczność ich rodziców. Żyjąc w dobrobycie częstokroć nie umieli zrozumieć intencji kobiety. Co niektórzy skarżyli się na nią, a w krańcowym przypadku – żądali dla swych pociech innej wychowawczyni.

- To nie przedszkole, a szkoła przetrwania!

- Nie po to tyle płacę, żeby mój synek pił wodę z kranu!

- Podobno dzieci znowu wyszły na spacer bez czapek!

Nie było tygodnia, aby kierowniczka placówki nie musiała wysłuchiwać takich i podobnych uwag. Robiła, co mogła, by załagodzić reakcje rodziców, uspakajała, wskazywała na statystyki. Faktem było, że dzieci z grupy Michaliny po czasie stawały się odporniejsze, nie chorowały tak często jak inne. Gdyby nie to, może jej pozycja w przedszkolu nie byłaby tak silna. Przeważająca większość rodziców powierzonych jej malców stała za nią murem, tak samo kierowniczka. Natomiast pośród dalszych pracowników miała opinię nieszkodliwej dziwaczki.

Rozpieszczane w domu dzieci wkrótce pojmowały, że marudzenie i upór na ich pani nie czynią żadnego wrażenia. Jeżeli nawet przy rodzicach były beksami, to za progami przedszkola instynktownie przestrajały się na zachowawczość. Wkrótce Michalina była dla nich jak dowódca, którego rozkazy wypełnia się natychmiast i bez zadawania pytań. Ona sama wierzyła w zasadność swoich metod, pośród których hartowanie młodych organizmów stanowiło jeden z priorytetów. Pierwszą z czynności, za którą brała się po przyjściu do pracy, było wietrzenie sal, a zimą - zakręcanie kaloryferów na minimum. Dzieci z jej grupy nie tylko nie miały szans na przegrzanie, mogły też zapomnieć o ciepłej wodzie do mycia rączek i buzi. Jakieś herbatki, soczki i kompoty miała za nikomu niepotrzebny zbytek. Do picia podawała wyłącznie wodę z kranu, do podjadania między posiłkami – surowe marchewki, a na podwieczorki – owoce. Bez względu na porę roku, większość godzin spędzała z dziećmi na zewnątrz. Michalina wychodziła z założenia, że nie ma czegoś takiego jak zła pogoda, jest tylko źle dobrana odzież.

- Chcę dla moich dzieci jak najlepiej! – przekonywała. – A one uwielbiają ruch na świeżym powietrzu!

Faktycznie tak było. Nie grymasiły też potem przy obiedzie, a podczas leżakowania jako jedyne z przedszkola zasypiały natychmiast. Pokrzywdzone czuły się tylko porównując z innymi grupami, czym one musiały się bawić. Ich pani tolerowała bowiem tylko wyroby z drewna i innych tworzyw naturalnych. Bezlitośnie rekwirowała zabawki przemycane przez dzieci z domu.

Myliłby się jednak każdy, kto wysnułby z tego wniosek, że Michalina była bez serca. Wręcz przeciwnie, miała je ogromne i swoim małym wychowankom uchyliłaby samego nieba. Respekt, jaki czuli do niej, wcale nie stał na przeszkodzie temu, że była dla nich ukochaną panią. Przy każdej okazji tulili się do niej, dedykowali jej swoje rysunki i wręczali inne dowody sympatii.

Michalina miała siebie za chodzący okaz zdrowia. Dowodziły tego lata pracy ponoć bez najlżejszego kataru, czym chwaliła się często gęsto tak przed personelem, jak i przedszkolną dziatwą. Tym większy był szok jednych i drugich, kiedy pewnego poranka zobaczyli ją chorą! Cieknący nos, łzawiące oczy, do tego z trudem hamowane ataki kaszlu. Dłonie Michaliny stale znikały w licznych kieszeniach jej obszernego, bliżej niezidentyfikowanego odzienia, to wyciągając z nich chusteczki, to jakąś zabutelkowaną miksturę, którą zwilżała sobie skronie. Potężne kichnięcia raz po raz wstrząsały jej ciałem, a uściślając - warstwami wdzianek, pod którym owo się kryło. Jej głos brzmiał jakby dochodził z tuby, zaś krok kobiety był niepewny, momentami nawet chwiejący.

Każdy inny człowiek na jej miejscu uznałby bez wahania, że nadaje się do łóżka. Nie Michalina. Pomimo rad personelu zatrwożonego jej stanem, zapierała się, że najgorszy kryzys już minął. Ponadto była zdania, że nie ma nic gorszego niż cackanie się ze sobą. Mrucząc pod nosem o wydelikaceniu niektórych, uparcie pozostała na swym stanowisku. Jak na złość, akurat w tym dniu nie było kierowniczki przedszkola, która jako jedyna mogłaby nakazać chorej powrót do domu.

Póki co, trzymano się od niej z daleka, a także - powierzone jej dzieci. Na to Michalina musiała już przystać, choć nie obeszło się bez presji i szantażu. Oczywistym było, że kobieta nadal nie wierzy, iż mogła zachorować. Kto jak kto, ale ona?! Zahartowana, odżywiająca się zdrowo? Jeżeli nawet chwilowo atakował ją jakiś wirus, to już ona mu pokaże, z kim zadarł! Ufna w moc tarczy uodpornienia, zamiast gdzieś spocząć, zabrała się za porządki.

Najpierw wysprzątała swoją salę, potem przeniosła się na podwórko przedszkolne. Zaciekle wywijała tam miotłą, jakby chciała wszystkim udowodnić, że równie dziarsko poradzi sobie z chorobą. Następnie, jakby tego nie dosyć, wzięła się do mycia okien. Jeżeli prawdą było, iż w zdrowym ciele zdrowy duch, zgadzało się też tego przeciwieństwo. Michalina zachowywała się jak szalona, walczyła już teraz nie tylko z chorobą, ale i z samą sobą. Około południa zasłabła i trzeba było wezwać pogotowie. Wycieńczoną kobietę zabrano do szpitala. Podobno ostre zapalenie płuc.